
Grimm to serial znajdujący się w bardzo dobrym momencie swojego rozwoju; oryginalny, oparty na mocnej podstawie, z kompleksową mitologią i pełnokrwistymi bohaterami.

Twórcy American Horror Story przyzwyczaili mnie, że potrafią zaskakiwać w najmniej oczekiwanym momencie i w najmniej oczekiwany sposób. Nie ma dla nich świętości czy tematów tabu i ostatni odcinek jedynie to potwierdza.

Problem serialu polega przede wszystkim na tym, że oglądamy (ukrytą pod nazwą SHIELD) organizację, która dysponuje nieograniczonymi zasobami finansowymi, a której wyraźnego celu i sensu – nie znamy.

Żałoba minęła, w garderobie pań królują fiolety i zgaszony kolor liliowy, czas zatem wyprawić przyjęcie, albo i od razu dwa! Pora wrócić do życia! Odwiedzić wielkie miasto! Zaszaleć, stracić głowę, flirtować ile wlezie, kraść pocałunki, kręcić piruety na parkiecie popularnego klubu i w nobliwym salonie!

O Hannibalu na łamach Pulpozaura pisaliśmy już trzykrotnie. Skoro więc o fabule i samym tytułowym kanibalu napisano dość, spróbuję spojrzeć na całą rzecz od strony, która mnie osobiście zainteresowała najbardziej: formy.

I się zaczęło. Nadal oglądamy opowieść o współczesnych czarownicach, z których część to nastolatki, ale najwyraźniej ton odcinkom przestała nadawać hogwarcka Księga zaklęć, a zaczął Necronomicon.

W Ameryce wszystko jest „bardziej”. Drogi są prostsze, samochody szybsze, a miasta… no właśnie. Oglądając seriale można by stwierdzić, że tylko mniejsze i większe, bez średniaków. Dwa zupełnie różne światy, różne mentalności. Czy specyfika miejsca akcji znajduje odwzorowanie w serialu? I, co równie frapujące, czy wpływa na strukturę opowiadanych historii?

Nie macie co liczyć na hardkorowe dowcipy o penisach czy wypróżnianiu; świat Sydney Roberts i jej taty Simona jest zwariowany, ale zarazem przytulny.

Pierwszy odcinek trzeciego sezonu najlepszego obecnie (a może i w ogóle) serialu grozy zaczął się spokojnie. To już nie ten duszny klimat zagubienia i zagrożenia, co w Asylum, ale i nadzwyczaj trudno byłoby przeskoczyć tak wysoko zawieszoną poprzeczkę. Coven idzie zatem w innym kierunku, co wcale nie oznacza, że gorszym.

Z rozpoczynaniem nowych seriali jest jak z poznawaniem nowych ludzi: dużo zależy od pierwszego wrażenia.

Po cliffhangerze z zeszłego sezonu oczywistym było, iż główni bohaterowie nie zginą w efektownym wypadku samochodowym, który ich spotkał.

Po dwóch pierwszych odcinkach trzeci sezonu Homeland ciągle się zastanawiam, co teraz będzie. Zaczynamy co prawda dwa miesiące po wybuchowym finale, ale bohaterowie ciągle mierzą się z jego konsekwencjami w życiu zawodowym i osobistym.

Za nami jeden z najbardziej wyczekiwanych finałów tego roku. Miał być szał, przeżycie, dech zapierany w piersiach. Było raczej średnio.

Serial w klimacie typowego horroru? O nawiedzonym domu? Jak przez cały sezon można wykorzystywać tak wyświechtany motyw? A jednak można – i to z powodzeniem.

Sons of Anarchy to Hamlet. Zbliżając się do półmetku sezonu szóstego, możemy uzupełnić: Sons of Anarchy to Hamlet czytany w kluczu psychoanalitycznym.

Dzieci, nie próbujcie tego w domu! Kierowanie się w życiu wiedzą zaczerpniętą z telewizji to zazwyczaj prosta droga do zostania laureatem Nagrody Darwina.

I smutno, i wzruszająco, i nawet coś irytuje człowieka. Ale czy człowiek ma prawo się gniewać, skoro okoliczności tak szczególne?

Nie zapowiadało się, że Homeland może mnie wciągnąć. Nie zapowiadało się, że w ogóle po ten serial sięgnę, mimo ogromnej sympatii do Claire Danes i Damiana Lewisa. Ale, jak mówią, okazja czyni widza. Napatoczyło się w telewizji – to usiadłem. I wsiąkłem.

Świat Downton regeneruje się po ciosie, jakim była tragiczna śmierć Matthew. W korytarzach i w ogrodzie słychać dziecięcy śmiech. Jest angielsko i na wskroś dystyngowanie.