
Przez cały odcinek miałam wrażenie, że uczestniczę w zapisie dość sztampowej sesji RPG. Drużyna zostaje wyrwana poza swoją „strefę komfortu” i rozbita na kilka mniejszych grup, z których każda próbuje osiągnąć cel, pertraktując z NPC-ami.

Choć nie ma tu wątków nadnaturalnych, spomiędzy produkcji Alana Balla Bansheebliżej jest do True Blood niż do Six Feet Under”. Małe miasteczko, mnóstwo wprowadzonych postaci, seks, przemoc i krew. Lawinowo następujące zdarzenia, jeśli nie magiczne to co najmniej nieprawdopodobne, są w serialu na porządku dziennym.

Wygląda na to, że Glee odzyskało swoje zagubione mojo i od trzech tygodni konsekwentnie pnie się w górę, w stronę poziomu za który pokochaliśmy ten serial. Gwiazdą odcinka walentynkowego, podejmującego temat (niedoszłych, jak się okaże) zaślubin Emmy i Willa jest dawno nie widziana „grinchowa” Sue.

Nie ma co ukrywać, do tego serialu przyciągnęła mnie Connie Britton (gwiazda pierwszego sezonu American Horror Story), aktorka tak charyzmatyczna, że postać Rayny James, diwy muzyki country, z miejsca przylgnęła do niej niczym rękawiczka szyta na miarę.

Czytam tekst z 2010 roku w 2013 i myślę sobie, że tęsknię za Naomi. Toteż zapowiadam rozpoczęcie serii tekstów w temacie. Ledwo ruszyłam tu przecież czubek góry lodowej!

Moje oczekiwania wobec tego serialu były co najmniej tak duże, jak obawy względem niego. Po pierwszym odcinku, który miał zresztą tak niską oglądalność, że od razu pojawiły się pogłoski o grożącej produkcji kasacji, w sieci spotkałam się z dwoma głównymi, powtarzanymi jak mantra zarzutami.