
…czyli kilka nieuczesanych (i bluźnierczych) refleksji o roli nostalgii w twórczości Jossa Whedona.

W lądowaniu na Księżycu jest dla mnie coś nieskończenie magicznego. Zdarza mi się czasem spojrzeć na wiszący nad nami rogalik i doznać całkowitego opadu szczęki na myśl o tym, że człowiek (i to niejeden!) po tym niebiańskim wypieku deptał.

Kiedy widzę na ekranie nieokreślony kod źródłowy i coraz jaśniejsze staje się, że zaraz usłyszę eksplozję technobełkotu i będę musiał wyjść z pokoju, żeby mi żyłka nie pękła, zastanawiam się, czemu twórcy nie konsultują technicznych szczegółów swoich dzieł z kimś, kto ma pojęcie o technologii.

Po początkowym „pierdolnięciu” klimat odcinka robi się znacznie spokojniejszy i przez resztę antenowego czasu dowiadujemy się, jak w danym momencie rozstawione są pionki na lokalnej szachownicy.

Postapokalipsa, kosmici, strzelaniny, eksplozje i nieugięty ludzki ruch oporu, a wszystko to podlane tak czasem miłym amerykańskim patosem. Samo dobro.

Pięć seriali, których nie obejrzę, choć wiem skądinąd, że są bardzo dobre. Każdego z nich spróbowałem i od każdego z nich odpadłem, choć obiektywnie rzecz biorąc krytykować nie ma czego.

Poziom szoku i makabry, jaki serwuje finał ostatniego odcinka, chyba jednak zmusza do jakiejś szerszej refleksji na temat samego sedna doświadczenia, jakim jest Gra o Tron. No, może przesadziłem, ale warto rozmawiać.

To już ostatni sezon. Skończyła się era pionierów, kreatywnych bogów szowinistycznego Eldorado.

In the Flesh trzyma poziom – i wciąż podnosi poprzeczkę. W życiu bym nie przypuszczał, że serial o zombie może się okazać tak wciągający.