
Minęło parę dni od Wielkiego Finału i nie da się ukryć, że poświęciłam rozmyślaniu o nim kilka poranków w autobusie do pracy, dlatego z pewnej już perspektywy mogę powiedzieć, że rozumiem, dlaczego HIMYM skończył się tak, jak się skończył.

Pamiętacie pierwszy odcinek? Ten pierwszy-pierwszy, trochę nieśmieszny, trochę uroczy, gdzie Barney ma taki śmieszny kolor włosów? Gdzie na samym początku pierwszy raz słyszymy, że oto Ted Mosby opowie swoim dzieciom historię o tym, jak poznał ich matkę, opowiada o Robin, a w ostatniej scenie, bam, Robin nie jest wasza matką, ale ciotką.

Po słabym przedostatnim sezonie himym serwuje nam średniawkowy finał, którego nie ratuje nawet Odpowiedź Na Największe Pytanie.

Radzenie sobie z odchodzeniem pewnych spraw w przeszłość wyrasta na główny motyw sezonu, a Ted dla odmiany występuje w roli mentora.

Impresja w temacie jednego z najciekawszych od dawna odcinków. I nawet nie dlatego najciekawszego, że niemal widzimy w nim Matkę!